Szkolne zmory

Dawno dawno temu, chyba na początku roku szkolnego 1999/2000, kiedy byłam jeszcze młodą, ale już nie początkującą nauczycielką, do szkoły w której wówczas uczyłam (liceum ogólnokształcące) zawitała dziennikarka Gazety Krakowskiej i poprosiła o rozmowę z kilkoma nauczycielami. Szczęśliwym trafem, oprócz innych zasłużonych kolegów po fachu, mój Pan Dyrektor wytypował również mnie do rozmowy z miłą panią. Spotkanie trwało bardzo krótko. Mieliśmy zastanowić się czego obawiamy się w zbliżającym roku szkolnym, jakie mamy wątpliwości i tak dalej. Każdy z nas coś powiedział. Ja pamiętam, że odniosłam się do planów wprowadzenia nowej formuły egzaminy maturalnego, że właściwie moja wiedza jest szczątkowa, poza tym, że egzamin ma być zdawany na dwóch poziomach - podstawowym i rozszerzonym. Potem zrobiono nam zdjęcia i to było wszystko. Kilka dni później powitała mnie w drzwiach szkoły uśmiechnięta twarz pani woźnej. "Pani Kasiu, pani zdjęcie jest w gazecie!" Ucieszyłam się bardzo, chociaż zdawałam sobie sprawę, że to nie moja oszałamiająca uroda zdecydowała o wyborze mojej twarzy, a to, co w kilku zdaniach powiedziałam. Ale ponieważ tylko moja wypowiedź została wybrana spośród nauczycieli naszej szkoły, duma mnie rozpierała. Do czasu...  Zerknęłam na stronę z artykułem. Jego tytuł brzmiał "Szkolne zmory" a moja fotografia wraz z kilkoma innymi ilustrowała go. Nikt się już nie zagłębiał w treść artykułu, dla moich kolegów z pracy przez długi czas byłam po prostu szkolną zmorą.

Przypomniałam sobie ten tragikomiczny epizod z mojego życia pod koniec czerwca, gdy Karolina Kępska, administratorka grupy na Facebooku zrzeszającej nauczycieli uczących młodzież Light my Fire, blogerka, trenerka i po prostu nauczycielka, zadała mi pytanie czego obawiam się w związku z planowanym wprowadzeniem nowej podstawy programowej nauczania języków obcych w szkołach ponadpodstawowych, co mi się w tej nowej podstawie podoba, a co niekoniecznie, a także co spędza mi sen z powiek w związku z trwającymi od pewnego czasu zmianami w oświacie. Bardzo jestem jej wdzięczna za te pytania, bo skłoniły mnie do refleksji. Nawet poprosiłam kolegów z pracy o podzielenie się swoimi przemyśleniami i całe szczęście, bo ja po tylu latach pracy, przeżywszy tyle reform, akcji, frontów i wizji, przestałam się czymkolwiek przejmować, wiedząc, że zadziała zasada 3xO, czyli Opór, Ogarnianie, Ogarnięcie (to sformułowanie „ukradłam” od Anieli Tekieli, kolejnej genialnej blogerki - Kreatywne nauczanie języków obcych), a poza tym ze wstydem przyznaję, że lubię zmiany, może nie wszystkie (mąż ten sam od 18 lat), ale jeśli dopatrzę się w nich sensu, dlaczego nie? Efektem tych rozmów i przemyśleń jest niniejszy post.

Co mnie martwi?

Dotychczas, jako nauczyciel w szkole średniej, żyłam sobie trochę w złotej klatce, nie martwiąc się skutkami reformy, w przeciwieństwie do  nauczycieli wygaszanych gimnazjów czy przekształcanych podstawówek. Niedawno dopiero zaczęłam uświadamiać sobie co mnie czeka w związku z zmianami. W tej chwili zastanawiam się jak to będzie uczyć absolwentów gimnazjów i szkół podstawowych jednocześnie. Ten sam rocznik, dwie różne podbudowy i podstawy programowe. Niby jest to cały czas ten sam przedmiot, ale będziemy uczniów przygotowywać do dwóch różnych egzaminów (dotychczasowa matura i nowa, o której jeszcze mało wiemy). Podejrzewam, że szczególnie formy nowe pisemne i egzamin ustny będą się bardzo różnić od dotychczasowych i będzie to wymagać od nauczycieli biegłego posługiwania się dwoma systemami oceniania i ciągłego "przeskakiwania" z jednego na drugi. Obawiam się, że może to być bardzo frustrujące dla młodych niedoświadczonych nauczycieli, dla których i tak wszystko jest na początku bardzo trudne i nowe, a także dla doświadczonych, którzy kolejny raz będą musieli przyzwyczajać się do nowych kryteriów, nie zapominając o starych.

Z tego, co wiem docelowy poziom egzaminu maturalnego ma być nieco wyższy od dotychczasowego, istnieje więc niebezpieczeństwo, że średnie wyniki procentowe w szkołach obniżą się, a może nawet wzrośnie odsetek uczniów, którzy egzamin obleją. Nie wiem jak zareagują na to dyrektorzy szkół przyzwyczajeni do określonego poziomu zdawalności, jedyna nadzieja, że zostaną rzetelnie poinformowani podczas szkoleń o poważnej zmianie poziomu egzaminu, co zaoszczędzi frustracji obu stronom.

Frustracja zdaje się być kluczowym słowem w kontekście wkraczania reformy do szkół średnich. Przypuszczam, że w ogromnym stopniu odczują ją rodzice rocznika, który będzie starał się o miejsce w szkole średniej podczas rekrutacji w lipcu 2019. Ta młodzież będzie miała wyjątkowo trudną drogę do wymarzonej szkoły gdyż konkurować ze sobą będą uczniowie po podstawówce i po gimnazjum. Wiem, ze nie trafią do tych samych klas, ale w poszczególnych szkołach ilość oddziałów jest ograniczona i naturalnie więcej dzieci niż dotychczas odejdzie „z kwitkiem”. Szczególnie nasili się to w większych ośrodkach takich jak Warszawa czy Kraków, gdzie szkół jest mnóstwo, ale jakoś wszyscy chcą się dostać do tych kilku z pierwszych miejsc w rankingu. Niezadowolenie rodziców przerzuci się najpewniej na Bogu ducha winnych dyrektorów szkół i nauczycieli,  a dostanie pewnie dostanie się też i dzieciom. 

Co mnie cieszy?

Głównie to, co zdążyłam usłyszeć o nowej podstawie programowej z języka angielskiego. Pomimo niepokojów wyrażonych powyżej, podoba mi się ogólny trend zmierzający ku podwyższeniu wymagań. Dotychczasowe egzaminy dążyły do „spłaszczania” wyników. Uczeń dobry, bardzo dobry i wybitny otrzymywali praktycznie ten sam wynik na egzaminie z poziomu podstawowego. Mam nadzieję, że ulegnie to w tej chwili dywersyfikacji i wyniki będą bardziej zróżnicowane i zaczną choć trochę odzwierciedlać poziom biegłości językowej ucznia.

Podoba mi się ograniczenie ilości zadań zamkniętych, na korzyść zadań otwartych (tak jest na egzaminie po ósmej klasie szkoły podstawowej i nie wyobrażam sobie, żeby na maturze było inaczej). Zmniejszy to nieco możliwość „strzelania” i zdobywania zupełnie przypadkowych wyników. Dobrym kierunkiem, moim skromnym zdaniem jest wyraźny większy nacisk na poprawność językową i precyzję wypowiedzi, odejście od tolerowania abnegacji językowej i doszukiwania się sensu w bełkotliwych wypowiedziach (chociaż to może powinnam dorzucić do kategorii pobożne życzenia, bo szczytne założenia często przegrywają potem z rzeczywistością).

Prywatnie cieszy mnie to, że nie posłałam córki do szkoły rok wcześniej i nie będzie musiała po podstawówce brać udziału w rekrutacji do szkół średnich razem z ostatnim rocznikiem po gimnazjum J

Co mnie przeraża?

No dobrze, może nie przeraża, ale naprawdę niepokoi. Nowe kryteria oceny pracy nauczyciela i powiązanie ich z teoretycznym dodatkiem do pensji dla tych, którzy otrzymają oceną wyróżniającą. Przede wszystkim miną cztery lata zanim pierwszy nauczyciel dyplomowany otrzyma to mityczne 500+ (pod warunkiem, że spełni wyśrubowane wymagania na ocenę wyróżniającą), do tego czasu utrwali się w świadomości przeciętnego Kowalskiego przekonanie, że każdy nauczyciel oprócz tego, że pracuje 18 godzin tygodniowo, ma dłuuuuugie wakacje, wolne święta, to jeszcze dodatkowe 500 złotych co miesiąc, a przecież nic nie robi i tylko narzeka. Spodziewam się, że kwestia tego dodatku bardzo skłóci środowisko nauczycielskie, któremu już teraz bardzo daleko jest do solidarności branżowej lekarzy czy prawników. Każda próba zrobienia czegoś ponad obowiązkowy przydział czynności będzie interpretowana jako chęć zasłużenia sobie na rzeczony dodatek. Szczerze mówiąc wolałabym, żeby z niego zrezygnowano na rzecz godziwego wynagrodzenia dla wszystkich nauczycieli. Gdybym była wynagradzana za pełne 45 minut każdej lekcji, a a nie tylko za pierwsze 15 moja motywacja do pracy sięgałaby Everestu i żaden dodatek motywacyjny nie byłby mi potrzebny. Jak Dyzma modlił się o utrzymanie za wszelką cenę u Kunickiego, tak i ja, a przypuszczam, że rzesza innych nauczycieli też, zrobiłabym dużo, żeby tylko nie stracić tak intratnej posady.

A jakie są wasze szkolne zmory u progu nowego roku szkolnego? Liczę na inspirujące komentarze.

Komentarze

Popularne posty